Łącznie z naszego kraju było 13 osób (11 przyjezdnych oraz 2 Polaków mieszkających w Berlinie), co było bardzo przyzwoitym wynikiem.
No, ale koniec z takimi zbędnymi informacjami. Pewnie chcielibyście usłyszeć jak się gra nowymi kartami?
Ale zanim przystąpię do relacji właściwej - należy pamiętać, że wszystko co graliśmy to czysty Crown of the Heavens. Sytuacja będzie odrobinę inna na draftach 1/2 czy Sealed 3/3.
Ale tutaj przecież o same karty. Więc jak jest?
Genialnie. Pierwszą i kluczową rzeczą - wyszła naprawdę masa grywalnych commonów i uncommonów. Tak dużo, że wypisanie ich wszystkich to byłby materiał na 2 osobne notki. Jednak trzeba wspomnieć o jednym - powstała cała masa odpowiedzi na takie karty jak Girdle czy Mazu'kon. Jaki wpływ to będzie miało na metę - można się łatwo domyśleć. Masa directów, strzelania po stole, niszczenia. To stopuje rush. Meta, jak wcześniej zakładałem (patrząc na rare) zwolni. Wysypanie się i zabicie do piątej tury będzie bardzo ryzykowną taktyką, będzie więcej aggro-kontroli (jednak nie tak jak ooga-booga kręcących się wokół 2 kart. Masa odpowiedzi wymusi stworzenie bardziej uniwersalnej talii) no i w końcu wrócą kontrolki.
W limited zaś... nie ma tutaj takich bomb, które same z siebie potrafią przeważyć o całej grze. Jest więcej taktyki, budowania curve i w końcu można ładnie powalczyć! Były to bez wątpienia najprzyjemniejsze gry jakie ostatnio miałem. Bez uczucia nierówności, że ktoś dobrał jedną kartę, która mnie gnoi.
No, ale co do samego turnieju...
Oczywiście na dzień dobry sparowało mnie z Kendrasem. Partie mieliśmy bardzo interesującą, dość wyrównaną, jednak kilka moich błędów sprawiło, że cała gra zakończyła się o wiele wcześniej niż mogła. Ale mimo wszystko, już pierwszy pojedynek pokazał nam, jak interesujące i wyrównane mogą być gry. Zwłaszcza przy operowaniu krowami, których tutaj jest bardzo dużo. Ogr za 4 many 6/4 consicious, lub wolna od wady wersja za 5? Zależnie od użycia, można tym naprawdę wiele zrobić, albo... głupio takiego potwora stracić. Tak czy siak gry nie polegały na bezsensownym wcisku.
Potem dostałem kolejnego Polaka - Wojtka Falkenberga. Tutaj ciężko mi się rozpisać. Po mulliganie wyciągnął same drogie karty, ja zaś dobrałem naprawdę solidną rękę. No i jak się zacząłem wysypywać, to nie miał nawet jak tego nadrobić.
W podobny sposób swoją drogą prawie tak samo, jak on teraz, ja naciąłem się na drafcie. Więcej na limited nie mulliganuję przeciętnej ręki >.>
Potem był Patrick Binka i combo, które nie pozwalało mi zrobić nic sensownego. Thadrus oraz Malfurion's gift (karty wrzuciłem, żebyście mogli od razu zobaczyć co robią) są straszne. A dodając do tego fakt, że alliance dostał stworka 5 5/4, jak wchodzi to cofasz attachement z grobu do ręki, sprawiło, że przeciwnik miał nieśmiertelnego protectora, który ściągał mi na strzał cokolwiek wystawiłem.
Jak wyglądała reszta tej gry - nie muszę tłumaczyć.
I to był najbardziej stronniczy mecz tamtego dnia. Bazujące na kilku kartach combo, które wcale nie musi podejść (A jak będą 3 Crowny zamiast 6 to szansa jest minimalna, że w ogóle to w boosterach dostaniesz). Mała róznica między tym a dobraniem jednego sorrow's enda, prawda? :D
Potem były jeszcze dwa pojedynki - z Wimem Witts oraz Dimem Lie Kiauwem. Tam akurat były to typowe, przyjemne i dość zbalansowane mecze. Nie ma sensu pisać dokładnej relacji, jednak należy pamiętać o podstawowej rzeczy - to, że gra trochę hamuje, wcale nie oznacza, że możecie odpuszczać wstępne dropy. Solidny curve to podstawa, a kontrola nad stołem jest kluczowa. Mi akurat udało się dobrać w miarę przyzwoite karty (choć miejscami musiałem się ratować fillerami pokroju murloc priesta 1 1/2, no ale co poradzisz :D) i obie te gry wygrałem.
Turniej zakończył się z wynikiem 3/2. Nie było źle, ale mogło być lepiej. Jednak fakt, że talia była przeciętna, a moje obie przegrane nie były z kretesem, pozwala mi patrzeć pozytywnie na Cannes.
Końcem końców zająłem 27 miejsce.
A no i bym zapomniał. I tak najważniejsza kwestią tamtego dnia były ucieszone twarze - moja oraz ZoZa. Widząc jakie karty do maga powychodziły po prostu emanowaliśmy szczęściem :D
Potem był Draft. I znowu brak szałowych kart, jednak postawiłem na przyzwoity curve, warriora (w międzyczasie hatepickując maga, który w tym formacie jest straszny) no i...
Na podzie (6 osobowym niestety) mieliśmy 2 magów (mimo moich hate-picków!). Jak dobrze, że tamte lance zbierałem. Mój przeciwnik miał Ice Barriera, którego raczył mi wystawić w trzecie turze.
To jest dopiero masakra. Co to za karta co broni przed obrażeniami i strzela po 5? Zanim się tego pozbyłem, dostałem 10 damage od tylko tej karty.
Na szczęście przeciwnik nie miał poza nią zbyt dobrego curve (kluczowa kwestia!) i sytuację odratowałem.
Potem był priest i sytuacja o której wspominałem wcześniej - mulligan po średniej ręce. A na nim pierwsza karta do zagrania - 3 tura. Suuuper.
Na całe szczęście przeciwnik przegrał tą grę sam, mając okazję do zabicia mnie, ale nie wykorzystując jej. Ja zaś przez ostatnie 4 tury grałem na ostatnim punkcie życia i galaretce zamiast nóg. Na szczęście był to alliance, do tego priest - nie miał jak zadać mi żadnych obrażeń w instancie.
Trzecia tura? Kolejny mag. Tylko tutaj nie tylko dobrałem idealną agresywną rękę, ale także dobrze podpasowały mi klasy. Kolejna karta, której nie można zignorować. Opcja zagrania attachementu +2/+2 i jakaś zdolność za 1 many... Straszne. Tym sposobem, przeciwnik nie miał szans na zatrzymanie mnie. Zwłaszcza, jak nagle satyr 2 2/3 staje się 6/5 (attachement i 2 assaulta gdy przeciwnik ma ponad 15 obrażeń).
Koniec. 3-0, pod był mój.
Wszystkie gry dostarczyły mi naprawdę masy radości. Nie tylko dlatego, że odkrywałem nowe commony i uncommony, ale też z innego powodu - gdy były o wiele bardziej uczciwe i interesujące. Szala wygranej ciągle przechylała się na z jednej strony na drugą i to głównie od nas zależało to, kto to wykorzysta.
Od nas, a nie Mazu'kona czy losowej bomby-samograjki.
PS - Już kiedyś wspominałem, że kiepsko mi wychodzi pisanie relacji? :D